*Dive Master to pierwszy profesjonalny stopień w strukturze PADI (światowa organizacja nurkowa). pozwala na pracę w roli asystenta instruktora, samodzielne przewodnictwo grup certyfikowanych nurków i prowadzenie niektórych kursów. w moim przypadku trening otrzymuję w zamian za pracę w centrum nurkowym w ramach 3- miesięcznego stażu.
dzień zaczyna się o wschodzie słońca czyli 5:45. ptaki podnoszą taki raban, że trudno przegapić ten moment. przedziwnych dźwięków, wrzasków i śpiewów orgia.
wygrzebuję się spod moskitiery i z wielkiego łóżka na altanie schodzę na ziemię. a ziemia w mojej chatce wyciosana jest z drewna kokosowego, a ściany są słomiane, za dach robią liście palmowe. w oknach siatki przeciw insektom, szyb brak. czasami w moim domu hula wiatr. nierzadko nie ma prądu, różnie bywa też z wodą. częstymi gośćmi są gekony, rezyduje ze mną co najmniej jeden szczur, przyjaźnię się z pewnym rudym kociątkiem, które być może kiedyś odpłaci mi się za opiekę i zdejmie ze mnie ciężar pozbycia się szczura.
nie ma czasu na kontemplację początku dnia. centrum nurkowe to jedno z nielicznych miejsc gdzie nie uznaje się afrykańskiego czasu. punktualność jest bezwzględnie egzekwowana od DMT (Dive Master Treinee). zachowuję odrobinę przyzwyczajeń mieszczucha i nie opuszczam domu bez kawy na wynos. zasuwam po piaszczystej drodze, chociaż słońce dopiero wstało już zdążyło ogrzać piach i mnie też zdąży wygrzać zanim dojdę do pracy. w Mozambiku właśnie zaczyna się wiosna. z tą znaną z polskiej codzienności wspólnego ma niewiele, może tyle, że lubi zamącić i przynosi przekorny wiatr.

to wszystko dzieje się szybko: otwieramy bazę, ogarniamy plan na nowy dzień, przygotowujemy butle z powietrzem i odpowiedni sprzęt dla klientów. zaraz zjawiają się oni – nurkowie. większość wie dobrze co robi. warunki w Tofo rzadko kiedy przypominają te w Morzu Czerwonym czy na Karaibach, to miejsce przyciąga doświadczonych i żądnych przygód nurków. ale to nie reguła, są i tacy, którzy tu zdobywają umiejętności, tacy, którzy muszą je odkurzyć i tacy, którym na boga nie wiem o co chodzi. moim zadaniem jest nad nimi wszystkimi czuwać.
każda nurkująca grupa prowadzona jest przez lidera i zamykana przez ‚zamiatającego’. jedno z nas przeprowadza briefing czyli opowiada jak będzie przebiegała wyprawa, naszych zasadach i o tym czego można spodziewać się na głębokości. lubię briefingi, to tu buduje się dynamika grupy. widać kto jest niepewny, kto nie ma pojęcia co jest grane, a kto jest radośnie podekscytowany. czasami to ja briefuję, a czasami stoję z boku i sonduję z kim mam do czynienia. wbijamy się w pianki. moja rzadko kiedy zdąży wyschnąć zanim znowu ma mi służyć.
z bazy po krzywych stromych schodach w dół na plażę. na plaży misja przepchnięcia łodzi przez pierwszą linię fal i wbitka na burtę.
za te momenty kocham żyć. poranne słońce odbija się od tafli wody. ocean nigdy nie jest taki sam: czasami jest jak lustro, czasami wzburzony, codziennie ma inny odcień błękitu, zawsze piękny. nie jestem zbyt towarzyska w tych momentach, siadam na przedniej burcie i zajmuję zachwytem. wypatruję witających dzień wielorybów, delfinów, tuńczyków, żółwi, albatrosów. często zatrzymujemy się żeby przyjrzeć bliżej humbakom. niedawno narodzone wielorybiątka podpatrują mamy i próbują pierwszych wyskoków z wody.
podróż na niektóre rafy trwa do 40 minut, wielu przyprawia o solidną chorobę morską. divemaster musi się szybko przystosować do bujania; jedną z funkcji jest kontrola sytuacji na łódce. nie ma tu miejsca na niezdarność, z którą często w codziennym życiu się borykam. podaję, podtrzymuję, pomagam, podnoszę i zachowuję równowagę, na ogół. na koniec sama siebie obsługuję. skipper nawiguje do punktu gdzie chcemy wylądować pod wodą, 100 m- maski na twarz, 50m- regulatory w prawej ręce, 20m regulatory w ustach, 3..2..1…go!
fikołek do tyłu i schodzimy w dół. podróż w nieznane. powierzchnia i głębia oceanu to oddzielne światy. powierzchnia może być gładka i łagodna, a tam na dole szalony prąd i widoczność przypominająca burzę śnieżną. albo na powierzchni warunki prawie sztormowe, nasi klienci blado- zieloni od choroby morskiej i przerażenia, a kiedy już lądujemy na dnie oceanu otacza nas nieskazitelny błękit i błogi spokój. prawie zawsze towarzyszy nam akompaniament śpiewu wielorybów.
lista moich ulubionych bohaterów jest długa i ulega częstym modyfikacjom. nieustannie w czołówce są manty. wdzięk i spokój z jakim poruszają się te latające dywany ma w sobie boski pierwiastek. obserwując ich powolne, doskonale zrównoważone posunięcia ogarnia mnie tęsknota za tym, żeby ten ludzki świat mógł być równie łagodny.
fascynują mnie ośmiornice. ci przybysze z kosmosu są tak dziwni, że trudno za nimi nadążyć. zmiana kolorów i przebiegłe prześlizgiwanie się po rafie to ich popisowe numery. nie próbuję też kozaczyć, kiedy mówię o miłości do rekinów. piękne, szybkie, dostojne to ryby. podobno nie przepadają za bąbelkami powietrza, dlatego unikają konfrontacji z nurkami. nadal nie miałam przyjemności z rezydującymi tu rekinami młotami. przytrafiła mi się za to konfrontacja, która wielu jeszcze niedawno twierdziło, że już nie jest tu możliwa. żarłacz biały. tak, ten ze „Szczęk”. jeszcze nie zdążyliśmy się przestraszyć, a już odpłynął.
oferta oceanu zdaje się być niewyczerpana. z zatoki, w której znajduje się wioska Tofo zabieramy klientów do około 15 różnych raf na nurkowanie. po tygodniach eksploracji zdobywam względną orientację w większości z nich. podobnie jak na lądzie przechodząc wielokrotnie tą samą drogą, orientuję się kto zamieszkuje, który dom, tak pod wodą wiem już, która dziupla okupowana jest przez zabawne pasiaste krewetki, w którym wyżłobieniu lubi przesiadywać żółw, gdzie wypatrywać długich anten ogromnych homarów, czy gdzie przyczaiła się mistrzyni kamuflażu – frog fish.
nie zawsze jednak jest mi dane podglądać życie oceanu. zdarzają się nurkowania, kiedy moje obserwacje sprowadzają się do czujnego przyglądania się nieogarniających sytuacji nurków. repertuar błędów i głupot, które ludzie popełniają pod wodą jest dość powtarzalny i niewiele trzeba, żeby uratować z opresji. mimo, że pod wodą dużo bardziej lubię manty niż ludzi, to i te nurkowania przynoszą sporo satysfakcji. większość ludzi przecenia otrzymaną pomoc i wynosi divemastera do roli superbohatera. lepiej nie upajać się tym za bardzo, bo w tym fachu równie łatwo o spektakularną kompromitację.
droga powrotna z nurkowania to zawsze kolejne oceaniczne safari i szansa na konfrontacje. owacje zdobywa ten kto wypatrzy rekina wielorybiego. często przypada mi w udziale prowadzenie specjalnych wypraw w celu ich namierzenia. najczęściej kręcą się po powierzchni, dlatego nie trzeba być nurkiem, żeby móc się z nimi pozadawać. niektóre okazy tu w Tofo sięgają około 9 metrów. tak wielkie, że nikt im w oceanie nie podskakuje. suną więc przed siebie z rozdziawioną paszczą pochłaniając plankton, nie bardzo bacząc na to, co dzieje się dookoła. bardzo mała czuję się stając w oko w oko z takim olbrzymem, ale zaglądając w to oko, nie dostrzegam niczego specjalnie intrygującego. piękne, acz niezbyt mądre to ryby.
praca w diveshopie to nie tylko nurkowanie na rafie. prowadzenie wypraw snorkelingowych i zmiany w biurze to też część mojego przydziału. godziny w biurze to czas na przerobienie teoretycznej części kursu. do uzyskania stopnia divemastera trzeba zaliczyć kolejne etapy treningu. umiejętności z zakresu ratownictwa, asystowania przy kursach dla początkujących, umiejętności techniczne i sprawność fizyczna wchodzą w jego skład. dlatego zdarzają się dni, kiedy dzień spędzony pod wodą to dzień w basenie. ekscytujące, ale umiarkowanie.
dzień pracy kończy się między 16 a 17. im bliżej lata, tym dłuższy dzień – mam jeszcze godzinę – dwie cieszenia się słońcem. w pierwszychtygodniach stażu jedyne czym mogłam się cieszyć po pracy był pełen żołądek i łóżko. forma znacznie się poprawiła i z pracy zbiegam na plażę. zwykle to właśnie o tej porze są najlepsze fale. surfing przy zachodzącym słońcu – lubię tak żegnać dzień. jeśli warunki są słabe, wcale niezłą alternatywą jest spacer. towarzyszy nam banda najszczęśliwszych psów świata, które galopują bez pamięci przed siebie goniąc albatrosy i fale.


po paru tygodniach w Tofo i przyswojeniu kilku słów po portugalsku, lokalni chłopcy odpuszczają sobie próby wmelenia mi bransoletki z muszelek, a ceny spadają o połowę. na rynku moja pani odkłada dla mnie awokado, papaję, pasiflorę, powoli rozręca się sezon mango. na wielkim głodzie po całym dniu w oceanie zwykle nie donoszę do domu torby nerkowców.
jednym z miejsc wieczornych spotkań jest pizzeria prowadzona przez radosnego Serba. poza najlepszą pizzą w mieście, Branko serwuje ‘hot rock’ czyli rozżarzoną do czerwoności cegłę, na której sami smażymy świeże kalmary czy tuńczyka. spora grupa ekspatów z całego świata sprawia, że trudno wieczorami o solidny odpoczynek. kolacje, odwiedziny, celebracje.
tak wypełnione dni DMT mijają szybko. sporo wyzwań, trochę stresu, dużo błękitu, błogości, okrzyków radości, które same wyrywają się z ust. wszystko zwieńczone przyjemnym zmęczeniem. bo te dni są naprawdę przeżyte.